Za nami czwarty dzień festiwalu w Cannes. Michał Walkiewicz wybrał się tym razem na "Służącą", nowy film startującego w konkursie Parka Chan-wooka, twórcy "trylogii zemsty" oraz "Stokera". Wystał też swoje w kolejce, by obejrzeć adaptację "Wielkomiluda" Roalda Dahla - "BFG: Bardzo Fajnego Giganta" w reżyserii Stevena Spielberga. Opowieść podręcznej (recenzja filmu
"Służąca", reż
Park Chan-wook)
W jednej ze scen
"Służącej" bohaterka jest oprowadzana po posiadłości bogatego arystokraty i słyszy zachwyty nad architekturą budynku. Mówi o dwóch stylach, które nigdy się nie spotykają, o połączonych w artystycznej inwencji elementach wschodniego i zachodniego budownictwa. Łatwo dostrzec w tym analogię do twórczości Koreańczyka
Parka Chan-wooka. Poetyka jego obrazów zawsze sytuowała się na styku dwóch kultur, zaś kostium kina gatunków służył piętnowaniu patriarchalnej kultury dalekiego wschodu. W filmie opartym luźno na motywach książki
"Fingersmith" autorstwa szkockiej pisarki
Sary Waters widać to wyraźniej niż kiedykolwiek.
Strzeliste wieże niepokoją dziewczynę, ale Nam Sook-hi (
Kim Tae-ri) nie przybyła tu na miękkich nogach. Jest trybikiem w skomplikowanej intrydze, ma usługiwać spadkobierczyni wielkiego majątku i namówić ją do ślubu z hrabią Fujiwarą. Ten ostatni to nisko urodzony oszust, który planuje przejąć majątek i odesłać "żonę" do zakładu psychiatrycznego. A że Sook-hi została wychowana na ulicy przez handlarza ludźmi i sztukę manipulacji opanowała do perfekcji, plan wydaje się idealny. Oczywiście, pokrzyżuje go nagły rozkwit uczucia pomiędzy kobietami. Wystarczy jeden dotyk, kilka intymnych sytuacji w rodzaju zabawiania rozmową przy kąpieli i już spragniona miłości Hideko (Kim Min-hee) ma ochotę na młodą służkę. To, co zaczyna się jak lesbijskie love story i opowieść o dziewczynie walczącej z własnym sumieniem, bardzo szybko zmienia się w coś znacznie mroczniejszego. W końcu zaś wędruje w rejony ekstrawaganckiego feministycznego manifestu.
Powiedzieć, że
Chan-wook myli tropy, to nie powiedzieć nic. Twórca trylogii zemsty cały czas dba o to, byśmy nerwowo wiercili się w fotelu i raz po raz rewidowali wiedzę o bohaterkach. Możliwości ma spore, pojemna konwencja wchłonęła wszystko: od kostiumowego melodramatu, przez rasowy thriller, po efektowną baśń. Z offu tymczasem wciąż płynie narracja bohaterki - desperacko walczącej o społeczny awans, próbującej zdusić uczucie w zarodku, rozdartej pomiędzy pożądaniem a misją, spętanej konwenansem.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ. Sierota na gigancie (recenzja filmu
"BFG: Bardzo Fajny Gigant", reż.
Steven Spielberg)
Lepiej późno niż wcale. Romans
Roalda Dahla ze
Stevenem Spielbergiem jest dokładnie tak interesujący, jak mogliśmy przypuszczać. Ten pierwszy udowodnił w swojej prozie, że dzieciństwo to nie tylko słodka beztroska, ale też czas okrucieństwa i rozczarowań. Ten drugi potrafił zbudować wokół małoletnich bohaterów najtrwalsze filmowe mity. Napisana przez zmarłą w zeszłym roku scenarzystkę
"E.T.",
Melissę Mathison, adaptacja
"Wielkomiluda" to
Dickens,
Andersen i Kino Nowej Przygody w jednym. Cóż, dzieciaki mogły trafić gorzej.
Tytułowy bohater jest niestety ostatnim Bardzo Fajnym Gigantem. Zamiast solidaryzować się z ziomkami, pożerać ludzi, wylegiwać na polu i zbijać bąki, woli łapać cudze sny, uszlachetniać je w swoim alchemicznym laboratorium i obdzielać nimi chrapiące dzieciaki. Kiedy wychowana w sierocińcu i cierpiąca na bezsenność Sophie (
Ruby Barnhill) dostrzeże jego przygarbioną sylwetkę na ulicach Londynu, BFG (
Mark Rylance), nie chcąc narazić całego rodu olbrzymów, zabierze ją do swojej jaskini. Początkowa niechęć przerodzi się w przyjaźń, ta zaś - jak to w bajkach bywa - zostanie wystawiona na poważną próbę. Dziewczynka będzie musiała dojrzeć szybciej niż planowała, a BFG - przełamać strach, który doprowadził kiedyś do tragedii.
Nie znajdziecie tu wielkiego uniwersum fantasy z mnóstwem efektownych plenerów, nie ma całego kodeksu praw rządzących krajem gigantów. Zabrakło miejsca na fajerwerki i ogromne sceny batalistyczne. Jest parę lokacji na krzyż, garstka bohaterów i to, co najważniejsze: wiarygodna przyjacielska relacja, którą pielęgnują Sophie i BFG. Komediowe akcenty położono na slapstick i absurd, zaś dynamiczną akcję zastępują małe inscenizacyjne perełki: jak choćby scena, w której Sophie próbuje ukryć się przed olbrzymami, ci zaś zachowują się na włościach BFG jak słonie w składzie porcelany.
Spielberg pozwala również pracować naszej wyobraźni: kluczowa dla filmu jest autotematyczna metafora, scena przyrządzania i "doprawiania" snu, kiedy Gigant wrzuca do kociołka kolejne składniki: wściekłych pobratymców, wojskowe helikoptery, brytyjską królową i Bóg wie, co jeszcze. Właśnie tak robi się kino.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.